Jestem muzycznym tatą-konserwą, tzn. mam własne wypracowane
wyczucie gustu i smaku, a co za tym idzie dość ściśle określony „kanon lektur
obowiązkowych i uzupełniających”. Postanowiłem, że postaram się przemycić nieco
tego i owego mojej córce w myśl przysłowia „Czym skorupka za młodu nasiąknie…”.
Póki co wyniki są umiarkowane. Powód? Mam szlaban na słuchanie „mojej” muzyki
w domu w obecności innych nietoperzy. Dacie wiarę?! Aha, byłbym zapomniał –
słucham głównie ciężkiego metalu (nie, nie takiego z układu Mendelejewa, tylko
z zupełnie innej galaktyki!). W porządku – rozumiem, że niektórym może się to
nie podobać i nie widzą w tych dźwiękach melodii tylko coś zgoła odmiennego („-
Kochanie, chyba płyta Ci się zacięła; - Ależ Skarbie, to jest Dimmu Borgir!”).
Tak to mniej więcej wygląda u mnie.
Córkę rozpocząłem edukować muzycznie z tego samego źródełka,
z którego sam piłem za młodu (bardzo, bardzo młodu). Mówi Wam coś nazwa
Fasolki? Oprócz warzywka-składnika do zupy istnieje też w postaci skondensowanego
dziecięcego zespołu, na piosenkach których wychowują się już kolejne pokolenia
dzieciaków. NIE UWIERZĘ jeśli ktoś mi powie, że nie wie o czym mowa, albo nie
zna słów choćby jednej ich piosenki. Jeśli nie jesteś aborygenem, czy dopiero
co rozmrożonym z bryły lodowej Neandertalczykiem, to musisz znać Fasolki! No to
sobie z córką pośpiewaliśmy za wszystkie stracone czasy. Klasyka musi być i
basta!
Niestety…W dobie internetu i TV trudno uchronić moje
dziewczę przed całym muzycznym złem tego świata. No to ją w końcu też złapało.
Na początku nie było groźnie: Shakira, Grzeszczak, Katy Perry – takie niegroźne
bakterie wirusowe, których działanie ogranicza się jedynie do chodzenia przez
cały dzień z melodią w głowie (albo jakby to powiedziała Iza: „In Your Hep!”).
Można też się nabawić (w skrajnych przypadkach) zwichnięcia bioder – co pewnego
dnia pewnie się przydarzy córce, która powoli wyrasta w tej materii na nową
Shakonce (połączenie Beyonce i Shakiry).
Ostatnio zauważyłem jednak niepokojące symptomy, grożące
poważnymi schorzeniami muzycznymi (i nie tylko) w przyszłości. Pitbull, PSY, Kesha
– cóż, muzyką i słowem nie grzeszą. Aż strach pomyśleć, co by było gdyby
puszczali klipy z polskim lektorem (albo dubbingiem). Wtedy byśmy się
dowiedzieli, że „wiem, że ty chcesz mnie; wiesz, że ja chcę cię” i inne tego
typu inteligentne „perełki”. Ja jestem już duży (i wyższy niestety nie będę), więc
mnie to nie rusza – mogę się jedynie pośmiać. Ale jakie spustoszenie takie
bakterie mogą poczynić w główce małego człowieczka?? Dlatego staram się jak
mogę żeby pokazywać Izie inną, bardziej ambitną twarz muzyki. The Cranberries,
Bon Jovi – na jej wiek może być, póki co. Efekty jakieś są, gdyż nieraz w ruch idzie
gitara-zabawka (od razu odpowiadam: ja się jej nie tykam!).
Nie jest łatwo być tatusiem-metalem w świecie rządzonym
przez ESKA i 4fun TV. Zdaję sobie sprawę, że niektóre
melodie są nawet ładne, chwytliwe i łatwo można je polubić. Ale czy ktoś się
zastanowił co kryje się pod tym płaszczykiem? Jakie beznadziejne, bezsensowne i
poniżające treści są tam przekazywane? A nasze dzieci tego słuchają, w końcu
zaczną rozumieć angielskie słowa (bo ponoć po przedszkolu trzeba już mieć
opanowane 3 języki obce w tym jeden skandynawski) i co wtedy?? Dyskoteki,
towarzystwo do ćp…, chl…, pie… Ja się na to nie zgadzam! Wolę, żeby moje
dziecko na starość nosiło aparat słuchowy! A o treści i przekaz w „mojej”
muzyce nie ma obawy: żaden język świata nie pomoże jej w zrozumieniu słów
wokalisty deathmetalowego! :)