Bycie
rodzicem to nie bułka z masłem (co najwyżej czerstwa bagietka z grubą warstwą
produktu masłopodobnego). Wie to każdy szczęśliwy posiadacz małego homo sapiens w domu. Jak rozróżnić z
„kim” właściwie mamy do czynienia? Jeśli Wasz mały osobnik wykazuje chęć do
demolki wszystkiego co dla Was cenne, na widok każdej rzeczy zastanawia się:
„Ciekawe jak wygląda w środku?” oraz siusia na stojąco – prawdopodobnie macie
chłopca. Gdy posiada wszystkie powyższe predyspozycje, a jedynie do spraw
fizjologicznych musi przysiąść – pewnie trafiła Wam się córka. Jeśli natomiast
krążący w pobliżu okaz nie przejawia żadnych z opisanych wcześniej cech, po
cichu wyjdźcie z domu i czym prędzej zadzwońcie do Straży Miejskiej, bo
prawdopodobnie z pobliskiego ZOO uciekł szympans.
Nie próbuję
tu w żadnym razie zaprzeczyć inteligencji naszych dzieciaków. Wprost
przeciwnie! To bardzo mądre bestie! A skoro przeciwnik inteligentny, to i
metody postępowania z nim muszą być na określonym poziomie. I tu zaczynają się
schody. Nikt z nas – tatusiów nie został przygotowany bowiem do tej nierównej walki.
Szkolenia z zakresu obrony przed
wrzeszczącym/znudzonym/opryskliwym/nieposłusznym dzieckiem to rzecz absolutnie
konieczna i obowiązkowa, a wynik egzaminu końcowego winien warunkować, czy
kandydatowi przysługuje dotacja na wizyty u psychiatry po 1-, 2- 3-…
szczęśliwych poczęciach w jego rodzinie. Gorzej jeśli od razu przyznano by
takiemu delikwentowi „tacierzyńską” rentę… Ale dość marzeń.
Mamy w domu kochające nas (przynajmniej w danej chwili) dziecko, które wykazuje wszelkie oznaki znudzenia. Co robicie? No, szybko! Bez zastanowienia, bo poziom „miągwienia” zaraz osiągnie pułap, po którym poczujecie tik w oku. Ucieczka z pola widzenia na krótką metę jest dobra. Zwykle doznajemy nagłego olśnienia, że musimy koniecznie w tej chwili gdzieś pójść i coś zrobić/załatwić. Czar niestety pryska kiedy trzeba się potem tłumaczyć ze swojej reakcji piękniejszej połówce jabłka dzierżącej tępe narzędzie w ręku. Pozostaje więc stawić czoła wyzwaniu rzuconemu przez naszą pociechę… Znam dwa sposoby:
Mamy w domu kochające nas (przynajmniej w danej chwili) dziecko, które wykazuje wszelkie oznaki znudzenia. Co robicie? No, szybko! Bez zastanowienia, bo poziom „miągwienia” zaraz osiągnie pułap, po którym poczujecie tik w oku. Ucieczka z pola widzenia na krótką metę jest dobra. Zwykle doznajemy nagłego olśnienia, że musimy koniecznie w tej chwili gdzieś pójść i coś zrobić/załatwić. Czar niestety pryska kiedy trzeba się potem tłumaczyć ze swojej reakcji piękniejszej połówce jabłka dzierżącej tępe narzędzie w ręku. Pozostaje więc stawić czoła wyzwaniu rzuconemu przez naszą pociechę… Znam dwa sposoby:
- Pójście na łatwiznę – w czasach wszechobecnej technologii jest to tak banalne i proste, że czasem mam wrażenie, iż uwłaczam tym samym dziecięcej inteligencji. Ale dopóki działa… „Córcia, chcesz obejrzeć jakąś bajkę?”, „Kto chciałby pograć w grę na moim telefonie?”. Te dwa zdania wystarczą żeby w domu zapanowała upragniona cisza. Dziecko przełącza się momentalnie z trybu „miągwa mode” na tryb „oh, yeah!”. Nie wiedzieć czemu jest to układ sprzężony i taki sam tryb załącza się również u mnie J. Jedna malutka uwaga: NIE PRZEGINAJCIE z tą opcją. Mimo, że po ciężkim dniu w pracy takie rozwiązanie wydaje się jedyną właściwą metodą na „energetycznego głoda”, to daję głowę, że prędzej czy później zaczniecie żałować tych straconych (na własne przyjemności) chwil. A już na pewno wspomnicie moje słowa, gdy za parę lat po raz kolejny w tygodniu Wasza latorośl oznajmi, że Was nienawidzi i że życie nie ma sensu, bo Józek/Kasia dziś po szkole na nią/niego nie spojrzał/-ła na odchodnym. Think about it!!!
- Pójście z prądem – nie mam tu na myśli pójścia do pokoju dziecka ze szklanką czegoś mocniejszego dla poprawy nastroju ;) Bywa i tak, że czasem trzeba wbrew sobie ustąpić i dać porwać się dziecięcej fantazji. A że nieraz będzie nam dane zrobić z siebie tatę-wariata… Dzieci nie oceniają, czy wyglądamy w danej sytuacji głupio, czy nie. Dla nich liczy się jedynie fakt, że poświęcamy im czas, robimy to na co one mają ochotę. I już…
Na czas zabawy wrzucamy nasze ego najlepiej do pojemnika z używanymi skarpetami
(żeby nie kusiło, by po nie szybko sięgnąć) i tworzymy z naszymi dzieciaczkami
więź, która na pewno w przyszłości zaprocentuje. W najgorszym wypadku zostaną
Wam miłe wspomnienia: „A pamiętasz jak skoczyłaś na tatę i mu coś w krzyżu
strzeliło? No pewnie! Przecież co drugi dzień go odwiedzałyśmy na oddziale”,
„Widzicie tę bliznę na szyi? Lejce mi się trochę wpiły”, „Tato, ale przyznasz,
że z zielonymi paznokciami wyglądałeś lepiej niż w różu?”.
Sami widzicie:
życie jest piękne! A potem pojawia się dziecko… i życie jest jeszcze
piękniejsze. Tylko warto wówczas rozważyć wizytę u Ubezpieczyciela w celu rozszerzenia
pakietu zdrowotnego :)