Strony

29 marca 2016

...a to było tak! (wersja reżyserska)

W latach 90-tych wszystko było łatwiejsze. No, może z wyjątkiem dziewczyn. Ale po kolei...
 


Pierwsze życiowe wybory przypadły, w moim przypadku, w połowie rzeczonej dekady. Jako, że nigdy jakoś specjalnie nie przepadałem za naukami ścisłymi, postanowiłem pójść... do Technikum Chemicznego. Tak na przekór i pewnie po części dlatego, że kuzyn tam już był. 
Najpierw jednak czekały egzaminy wstępne. „Znając swoje szczęście pewnie wyląduję w pierwszej ławce” – myślałem. No i masz! Rząd pierwszy obok tej pieguski w okularach. „Że jak?!”. „Ok, tylko bez paniki. Może nie będzie tak źle”. Niestety z początku było. Gdy po około 30 minutach pisania jakiegoś wypracowania z j. polskiego dumnie spojrzałem na swoje niemal stronicowe dzieło, a potem zerknąłem do sąsiadki Pipi (tego dnia miała takie fajurskie kitki na głowie), zdębiałem. „Trzy strony?! Orzeszku...”. Zmobilizowałem się i dalej jakoś poszło. Dzień drugi – matematyka. Zauważyłem, że koleżanka zerka na moją kartkę od czasu do czasu. Pewnie sprawdzała, czy dobrze sobie radzę, no bo przecież by nie ściągała, co nie? Kiedy z impetem przekreśliłem całą stronę źle obliczonych zadań, niespodziewanie zbladła i wydukała jedynie: „Serio?!”. Niemniej ostatecznie się udało i razem dostaliśmy się do pierwszej klasy. Jeszcze w egzaminacyjnej ławce dowiedziałem się jak ma na imię: Magdalena...

Mówi się, że miłość od pierwszego spojrzenia nie istnieje. I pewnie tak jest. Niemniej zauroczenie to już inna para kaloszy. Mnie Magda zauroczyła już od pierwszego spotkania. Po prostu miała przysłowiowe „coś”, co w moich oczach wyróżniało ją z tłumu wszystkich przyszłych Pań Od Chemii. Oczywiście zauroczony byłem też kilkoma innymi koleżankami, ale cóż począć, gdy ma się 15 lat, a hormony buzują? Niemniej przy Madzi zawsze czułem się jakoś inaczej, niepewnie. Pewnie dlatego dość szybko postanowiłem ją „poderwać” i zaproponować „żeby ze mną chodziła”. No bo kto oparł by się takiemu kolesiowi jak ja? Skrzyżowanie Mariana Koniuszko z fryzurą Michała Szpaka. Normalnie kosmos! A jednak odmówiła... Tak po prostu. No wiecie, teksty w stylu: „Jesteś fajny i w ogóle, ale zostańmy przyjaciółmi”. Gdy teraz o tym pomyślę, dochodzę do wniosku, że właśnie wtedy zacząłem słuchać takich romantycznych zespołów muzycznych jak Cannibal Corpse, czy Napalm Death. Dziękuję Madziu!

W ramach kuracji po tym ciosie i aby zadośćuczynić poniesionej stracie, postanowiłem rozkochiwać w sobie większość rówieśniczek z „Chemika”. Skuteczność miałem oszałamiającą, bo 100%. Wszystkie odmawiały. Znosiłem to wszystko z dumą prawdziwego faceta. Innymi słowy zacząłem wraz z kumplem zaczepiać Magdę (i jej koleżankę) na lekcjach polskiego. Było całkiem sympatycznie, bo nasze ławki sąsiadowały ze sobą w taki sposób, że kontakt wzrokowy i „kuksańcowo-zaczepialski” był ułatwiony. Myślę, że w końcu dałbym radę złamać morale mojej Madzi, gdyby nie jeden taki, Którego Imienia Nie Należy Wymawiać (na potrzeby tej historii nazwijmy go Voldemort). Otórz to Voldemort skradł jakimś cudem serce Pipi. Sądzę, że użył z pewnością brzydkich czarów, albo miał zdolności do hipnotyzowania ludzi. Bo ładny to on na pewno nie był. Oślizgły jak ślimak, z rogami wystającymi spod bujnej czupryny. Ciekawe jak ukrywał przez te lata swój smoczy ogon... Nieważne. Ważne, że to on na ładnych parę lat zrujnował moje plany względem tej wyjątkowej dziewczyny. Do dziś bolą mnie opuszki palców od trzymania szpilek tak regularnie wbijanych w pewną laleczkę...

Świat stał się na ten czas jakiś taki bezbarwny (z co najwyżej 265k kolorami na moim wyświetlaczu). Stoczyłem się w otchłań chipsów, koszykówki i gorącej herbaty, a życiową piosenką-przewodnikiem stał się „Hammer Smashed Face” (kto angleze niech tłumaczy). I tak do roku 2002...
Byliśmy wówczas studentami: ja (jako, że nadal nie byłem przekonany do chemii) wybrałem Technologię Chemiczną, ona – Akademię Rolniczą. Podczas spotkania z jednym z kolegów (którego kiedyś przez krótki czas „znielubiłem” za chodzenie z Madzią – ale mi przeszło, bo zerwali szybko) dowiedziałem się, że Voldemort abdykował i teraz M. siedzi w domu smutna i w ogóle. Jako, że byłem nadal wolny (dotychczasowe CV, które do mnie docierały widać nie spełniały moich wymagań), postanowilem nie tracić czasu. Osiodłałem białego rumaka, czyli autobus podmiejski linii NB i po wcześniejszej telefonicznej zapowiedzi pojawiłem się w drzwiach pewnego mieszkania w Poznaniu...

Reszta jest historią. Historią z happy endem w dodatku. Zwykła Matka odkryła już nieco karty z owych dziejów (KLIK). Może kiedyś przybliżę Wam „po swojemu” ten wątek. Pewnie nazwę go „...a to było tak 2: Zwykły Tata kontratakuje”. Zobaczymy.
W tym roku mija już 10 lat od naszego ślubu. Powiem jedno: warto było wsiąść do tego autobusu i zadzwonić do tych jednych, konkretnych drzwi. RKS! :-*