Fakt, że moja księżniczka jako sześciolatka musiała podjąć naukę w pierwszej klasie długo "trawiłam". Nie byłam z tego powodu zadowolona. Kierowały mną względy emocjonalne córki, bo to, że jest bystra i inteligentna nie ulegało wątpliwości. O swoich rozterkach pisałam we wrześniu TUTAJ. Do końca roku szkolnego zostało już niewiele. Widzę jak córka się zmienia. Jest coraz bardziej samodzielna, samowystarczalna. Nadal dużo rozmawiamy i rozmawiać będziemy o różnych sytuacjach w szkole z koleżankami i kolegami, ale widzę, że ogarnęła sytuację i... radzi sobie :)
To, co nadal mi nie odpowiada, to fakt integrowania dzieci. Tak trochę "na siłę", o czym pisałam Wam TUTAJ. Nie będę powtarzać tamtego tekstu, napisze tylko, że po tych kilku miesiącach nie widzę żadnych efektów. Dzieci i tak trzymają się wcześniej zawartych znajomości, a przykre jest to, że są zmuszane siedzieć obok tych, z którymi czasem absolutnie nie mogą złapać wspólnego języka.
O tym, co teoretycznie każdy pierwszoklasista powinien umieć idąc do szkoły wspomniałam TUTAJ. Jak widzicie, sporo piszę na ten temat, ale to dlatego, że jest mi chwilowo tak bliski jak choćby świeżo upieczonym mamom temat karmienia piersią ;)
Pisałam też o tym KLIK, że nasze sześciolatki (obecnie rocznikowo już starsze, choć niektóre mają urodziny dopiero pod koniec roku!) otrzymały listę lektur do "zaliczenia"!
Moja córka kocha książki, o czym doskonale wiecie, radzi sobie z czytaniem naprawdę super. Jednak są dzieci, które nadal ledwo sklejają zdania... Mają do tego prawo. Przecież w pierwszej klasie mieli się właśnie nauczyć czytania.
Poza lekturami są oczywiście zadania domowe... I tu się zaczyna szeroko zakrojony temat. Dziś czytałam bardzo ciekawy wpis na blogu Maki w Giverny - polecam :) Jest to świetny poradnik o tym jak wspierać dzieci w odrabianiu lekcji. Ja jednak o czym innym....
Co szkoła, co nauczyciel to inne zasady! Nawet jeśli dzieci korzystają z identycznych podręczników, tryb nauczania jest inny. Wymagania także!
W szkole mojej córki, a konkretnie w jej klasie jest średnio z zadawanymi pracami. Dajemy radę choć ostatnie zadania matematyczne, tzw. "z treścią" trochę młodą przerosły. Tu moje pytanie: czy wszyscy jej koledzy z klasy odrabiają prace samodzielnie? Ja w to nie wierzę! Młoda jest bystra, ale tego rodzaju zadań nie ogarnia. Tu MUSI wkroczyć rodzic. Oczywiście nie mówię, by zrobić to w całości za dziecko, ale trzeba mu to chociaż wytłumaczyć. Obawiam się jednak, że znajdą się i tacy, którzy ze zwyczajnego braku czasu odrabiają prace dzieci za nie...
Wychowawczyni przekonana, że dzieci tak świetnie sobie radzą, pędzi jednak dalej jak rozbujana lokomotywa...
Córka uczy się jednego języka obcego. Wystarczy jej wiedza zdobywana na lekcjach, plus różnego rodzaju zabawy językowe w domu. Na przykład za pomocą gier planszowych, czy karcianych. W innej szkole wprowadzono drugi język, który oczywiście nazywa się "dla chętnych". Ja pytam: PO CO? Czy te dzieci nie mają już i tak dość? Na dworze robi się coraz piękniej. Córka ambitna bestia wraca ze szkoły ok 17-tej i ma dylemat: odrobić najpierw lekcje, czy wyszaleć się na ogrodzie...
Ostatnio miała zadany na pamięć dość długi wiersz. W innej szkole dzieci z kolei miały do opanowania kilka zwrotek hymnu polskiego. Lekcji mają tam do odrabiania co nie miara. Moja dziewczynka ledwo kończy pierwszy zeszyt - oni mają już czwarty (pomijam wszelkie luźne kartki!).
Do licznych zadań domowych dochodzą wszelkiej maści zajęcia dodatkowe. Po lekcjach, przed zajęciami, w weekendy... Kiedy te maluchy mają odpocząć? Wyjść na rower, poczytać książkę dla własnej przyjemności, czy nawet obejrzeć ulubioną bajkę?
Jeśli pierwsza klasa się tak rozpędza to co będzie dalej? Czy już mam przygotowywać córkę do nauki ułamków lub logarytmów, pisać z nią eseje?
Ech, mam wrażenie, że świat zwariował. Wszystko za szybko pędzi....
Czy tylko ja tak myślę? Czy Wasze dzieci dają radę z pracami domowymi, czy może uważacie, że mają tego za dużo?