O czym może pisać mężczyzna w ostatnimi czasy? O miłości
rzecz jasna! A imię wybranki jego Euro. I to nie takie, co skacze na giełdzie
przyprawiając o zawał nieszczęsnych ryzykantów. Mowa o piłce nożnej, która...
no cóż, skacze po murawie przyprawiając o zawał nieszczęsnych kibiców.
Zbieżność następstw przypadkowa? Nie sądzę... Ja jednak nie będę rozczulać się
nad czymś, co mnie średnio wciąga. Poza meczami reprezentacji (nie takimi z
kategorii „o pietruchę” – czyli rzadko) oraz wyjątkowymi wydarzeniami typu:
finał czegoś tam, nie oglądam futbolu.
Wiecie jak to jest, gdy oczekiwania nie pokrywają się ze
stanem faktycznym? Pewnie tak. Podobnie też rozminęły się te dwa czynniki w
przypadku mojej księżniczki i piłki nożnej. Posłuchajcie...
Na początku było słowo: „Ała!” – to ja, Zwykły Tata. Często
reagowałem tym radosnym okrzykiem, gdy po raz kolejny jakaś Księżniczka Zosia,
Bolek i Lolek, czy inna kreskówkowa postać uwieczniona na gumowej piłce, wchodziła
w bliższy kontakt z newralgicznymi częściami mojego ciała. Bo musicie wiedzieć,
że córka ma w nogach dynamit. Co ja mówię!! Ona ma w nogach prawdziwą mini elektrownię
jądrową, w dodatku bardzo niestabilną. Wystarczy, że w jej zasięgu znajdzie się
jakiś okrągły, miękki przedmiot, który da się kopnąć i natychmiast następuje
rozszczepienie atomu wyzwalające pokład energii zdolny skruszyć tatowe... części
newralgiczne właśnie. Staliście kiedyś na bramce, podczas gdy Wasze (lub obce)
dziecko z 5 metrów uderza w piłkę z całej siły, a ona niesiona Z WIATREM trafia
prosto w... Na samo wspomnienie mam ochotę poszukać Nurofenu w domowej
apteczce.
Druga istotna kwestia to koordynacja. Tej również odmówić
córce nie wypada. Stoczyliśmy wiele pojedynków 1 na 1 i mimo mojej przewagi
wzrostu, doświadczenia oraz inteligencji, zawsze ostatecznie schodzę z trawnika
pokonany z zimnym okładem na obu piszczelach. Co nie umniejsza zdolności
stricte sportowych mojej nemezis... tzn. księżniczki. W końcu Lewandowski to
jej ulubiony (i jedyny znany oprócz Messiego i Ronaldo) piłkarz, więc wzorce,
choć żadnego meczu z nim jeszcze nie widziała, jest skąd brać.
Skoro zatem są przejawy talentu i zapał do tematu, to może
by tak zapisać jedynaczkę na treningi? „Taaak! Tatusiu, marzyłam o tym!” Cóż
było począć? W nowopowstałej podstawówce wybraliśmy się zatem na trening
pokazowy prowadzony m.in. przez znanego lekkoatletę (to co, że nie piłkarza).
Po początkowej niechęci i reakcji typu foch, w końcu jedynaczka dołączyła do
grupy płci obojga. Było bieganie, skakanie, czyli wszystko to, co nadpobudliwe
dzieciaczki lubią najbardziej. Na końcu zorganizowano mini mecz... I tu się
„sprawa rypła”. Okazało się bowiem, że w grze w piłkę chodzi też o podawanie do
siebie, a nie tylko strzelanie. Umysł córki mojej nie mógł pojąć tego faktu.
Zwykły Tata był (i jest nadal) takim fajnym celem, że podanie do niego byłoby strasznym
marnotrawstwem, więc trzeba każdorazowo „przysolić”. Dziwne zasady gry
skutecznie zniechęciły córcię do zorganizowanych treningów. Temat skończony. Do
dnia dzisiejszego poprzestaje na wspólnej grze ze mną w zaciszu domowego
ogródka, z którego co jakiś czas dochodzą okrzyki: „,To boli!”, „Sama sobie po
nią idź!” oraz „Zawołaj mamę i przynieś jakiś plaster” .