Nic się nie stało! Tatusiu, nic się nie stało!

O czym może pisać mężczyzna w ostatnimi czasy? O miłości rzecz jasna! A imię wybranki jego Euro. I to nie takie, co skacze na giełdzie przyprawiając o zawał nieszczęsnych ryzykantów. Mowa o piłce nożnej, która... no cóż, skacze po murawie przyprawiając o zawał nieszczęsnych kibiców. Zbieżność następstw przypadkowa? Nie sądzę... Ja jednak nie będę rozczulać się nad czymś, co mnie średnio wciąga. Poza meczami reprezentacji (nie takimi z kategorii „o pietruchę” – czyli rzadko) oraz wyjątkowymi wydarzeniami typu: finał czegoś tam, nie oglądam futbolu.


Odkąd wydoroślałem, czyli od około 7-8 lat (historycy nadal się spierają w owej kwestii, a najnowsze doniesienia naukowe zarzucają nawet kłam temu stwierdzeniu) przestałem się niemal całkowicie interesować „kopaniną” wszelkiej maści. Z przyczyn estetycznych, tak to ujmę. I widzę, że owa postawa siłą zasięgu objęła nawet pozostałych członków mojej rodzinki. No, powiedzmy... Zwykła Matka bowiem odkąd pamiętam wykazywała totalny brak zainteresowania 22 chłopami biegającymi za skórzaną wydmuszką. I dobrze – ma w końcu swojego chłopa w domu, który biega od czasu do czasu z siatami po Biedronce. A córka? Tu sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana.
Wiecie jak to jest, gdy oczekiwania nie pokrywają się ze stanem faktycznym? Pewnie tak. Podobnie też rozminęły się te dwa czynniki w przypadku mojej księżniczki i piłki nożnej. Posłuchajcie...
 



Na początku było słowo: „Ała!” – to ja, Zwykły Tata. Często reagowałem tym radosnym okrzykiem, gdy po raz kolejny jakaś Księżniczka Zosia, Bolek i Lolek, czy inna kreskówkowa postać uwieczniona na gumowej piłce, wchodziła w bliższy kontakt z newralgicznymi częściami mojego ciała. Bo musicie wiedzieć, że córka ma w nogach dynamit. Co ja mówię!! Ona ma w nogach prawdziwą mini elektrownię jądrową, w dodatku bardzo niestabilną. Wystarczy, że w jej zasięgu znajdzie się jakiś okrągły, miękki przedmiot, który da się kopnąć i natychmiast następuje rozszczepienie atomu wyzwalające pokład energii zdolny skruszyć tatowe... części newralgiczne właśnie. Staliście kiedyś na bramce, podczas gdy Wasze (lub obce) dziecko z 5 metrów uderza w piłkę z całej siły, a ona niesiona Z WIATREM trafia prosto w... Na samo wspomnienie mam ochotę poszukać Nurofenu w domowej apteczce.

Druga istotna kwestia to koordynacja. Tej również odmówić córce nie wypada. Stoczyliśmy wiele pojedynków 1 na 1 i mimo mojej przewagi wzrostu, doświadczenia oraz inteligencji, zawsze ostatecznie schodzę z trawnika pokonany z zimnym okładem na obu piszczelach. Co nie umniejsza zdolności stricte sportowych mojej nemezis... tzn. księżniczki. W końcu Lewandowski to jej ulubiony (i jedyny znany oprócz Messiego i Ronaldo) piłkarz, więc wzorce, choć żadnego meczu z nim jeszcze nie widziała, jest skąd brać.
 


Skoro zatem są przejawy talentu i zapał do tematu, to może by tak zapisać jedynaczkę na treningi? „Taaak! Tatusiu, marzyłam o tym!” Cóż było począć? W nowopowstałej podstawówce wybraliśmy się zatem na trening pokazowy prowadzony m.in. przez znanego lekkoatletę (to co, że nie piłkarza). Po początkowej niechęci i reakcji typu foch, w końcu jedynaczka dołączyła do grupy płci obojga. Było bieganie, skakanie, czyli wszystko to, co nadpobudliwe dzieciaczki lubią najbardziej. Na końcu zorganizowano mini mecz... I tu się „sprawa rypła”. Okazało się bowiem, że w grze w piłkę chodzi też o podawanie do siebie, a nie tylko strzelanie. Umysł córki mojej nie mógł pojąć tego faktu. Zwykły Tata był (i jest nadal) takim fajnym celem, że podanie do niego byłoby strasznym marnotrawstwem, więc trzeba każdorazowo „przysolić”. Dziwne zasady gry skutecznie zniechęciły córcię do zorganizowanych treningów. Temat skończony. Do dnia dzisiejszego poprzestaje na wspólnej grze ze mną w zaciszu domowego ogródka, z którego co jakiś czas dochodzą okrzyki: „,To boli!”, „Sama sobie po nią idź!” oraz „Zawołaj mamę i przynieś jakiś plaster” .

 
Z dotychczasowej relacji pomyśleliście pewnie, że trener piłki ze mnie mizerny. I macie rację. W tym temacie uczeń już od pieluch przerósł mistrza. Na szczęście jest coś, w czym mogę jeszcze zaimponować mojej latorośli: koszykówka! Sport mojego życia, hobby które nie przemija. Tutaj nikt nie przewraca się jak domek z kart po dotknięciu przez przeciwnika, nie ma szans na wynik 0:0 i chodzenie z palcem w nosie po boisku. W końcu nikt nie będzie w Ciebie celować i kopać piłką. Może jedynie celować i rzucić (ale wtedy zazwyczaj bolą inne części ciała niż wcześniej więc jest ok). Do czego zmierzam? Ano do tego żeby uświadomić Wam, moi drodzy, że oprócz szaleństwa na punkcie piłki nożnej istnieje mnóstwo alternatywnych rozwiązań aktywujących nasze pociechy. Czasem warto wyróżnić się z przysłowiowego tłumu. Wszak każdy ruch jest dobry. Nawet ten dający w efekcie siniaki, rany krwawiące i zastrzyki przeciwtężcowe... (no dobra - prawie każdy). Jakiekolwiek jednak nie byłyby Wasze ambicje względem dzieci, one i tak doskonale same zweryfikują swoje możliwości prędzej czy później. Dajmy im zatem wolną rękę w tej kwestii. Ostatecznie możecie zabrać syna/córkę na boisko i poprosić żeby podał Wam lekko piłkę. Jeśli chwilę później poczujecie ból podobny do ataku wyrostka robaczkowego, będziecie już znali odpowiedź przynajmniej w kwestii jednej z dyscyplin. Ała
Zwykłej Matki Wzloty i Upadki © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka