Strony

12 października 2016

Kinder Party w domu - nigdy więcej!

Moi drodzy! Kto śledzi nas na FB ten wie, że nasza księżniczka świętowała niedawno swoje siódme urodziny. Nie wiem kiedy dziecko mi tak wyrosło i przestało być uroczą, nieśmiałą dziewczynką. Niestety czas mija nieubłaganie, a ja czuję, że się starzeję... Na dwa miesiące wcześniej zaczęłam rozmyślać jak by tu uczcić to jej małe święto. Na wynajmowanie placu zabaw nas zwyczajnie nie stać. Pomimo iż dla rodziców jest to zapewne nieziemsko wygodne rozwiązanie, ja za nim nie przepadam. Nie zrozumcie mnie źle kochani, ale jakby nie było: płacisz minimum trzy stówki za to, by przez dwie godziny mogły się wyszaleć obce dla Ciebie dzieciaki. Ja za te pieniądze wolałam kupić córce rower... Jednak jak wiadomo, każdy ma inne priorytety, zasobności portfela, a także warunki mieszkaniowe. 
Rok temu zorganizowaliśmy przyjęcie w domu KLIK i jakoś przetrwaliśmy, więc i teraz zdecydowaliśmy się na podobne rozwiązanie. Teraz, po fakcie, już wiem, że... NIGDY WIĘCEJ!

"Obsada" była praktycznie taka sama, z tym że dziewczynki o rok starsze. O tyle, o ile rok temu udało się je fenomenalnie zainteresować pracą nad stworzeniem zakładek do książek, tak tym razem nic z podobnych planów nie wyszło. Oczywiście nie kazałam im znów robić zakładek! Wiedziałam, że ten numer dwa razy nie przejdzie, więc wymyśliliśmy ramki na zdjęcia.
 
Owszem - podobało się, ale tak jak przed rokiem skupione siedziały nad swoimi arcydziełami przy wielkim stole, tak w tym roku zajęło im to zdecydowanie za mało czasu i poszły dalej szaleć. Oj działo się! Ja rozumiem, że dzieciaki się bawią i są głośne, ale kłótni i biegania po schodach znieść nie mogłam! Tłumaczyłam, prosiłam, ale nic to nie dało. Szarpanie się na schodach robiło się zwyczajnie niebezpieczne, a w końcu były pod moją opieką. Co bym powiedziała ich rodzicom gdyby któraś spadła i się połamała? Nie wytrzymałam i przyznaję -  poszłam zrobić małą burę...

Podziałało na chwilę. Potem zaczęły się między małymi gośćmi kłótnie o to, w co się bawić. Utworzyły się dwa obozy, zaczęło się zamykanie w pokojach i w konsekwencji płacz. Najgorsze jest to, że nie szło ich niczym zainteresować! Rok temu chciały się bawić, chciały konkursy i zadania, a teraz jedyne na co miały chęć to wariactwa pod wszelkimi postaciami :(


Tort (znów wykonany w domu) smakował chyba wszystkim. Ciastka dyniowe również były pyszne. Może i mniej się w tym roku postarałam, ale i tak nikt tego nie docenił. Nie miałam siły na nic więcej. Od samego początku jakoś nie zapowiadało się to spokojne popołudnie. Zjeżdżający z tortownicy wprost na mojego siostrzeńca tort, bieganie po schodach, kłótnie... Wieczorem byłam tak rozbita, że uratowała mnie jedynie lampka wina (no dobra, więcej niż jedna) i towarzystwo męża oraz siostry. Ich pomoc zresztą była dla mnie nieoceniona :) Nawet zdjęć nie chciało mi się robić...
Siostrzeniec został oficjalnie moim bohaterem. No bo gdyby nie on... nawet nie zdążyłabym wszystkich dzieci poczęstować, bo tort fiknąłby na podłogę!


Przyznam szczerze, iż nadal nie rozumiem tego fenomenu wzajemnego zapraszania się na urodziny wśród koleżanek. I tak nie mogłam zaprosić wszystkich tych, u których była moja córka. Mój dom to nie plac zabaw (na który nigdy kasy nie poświęcę), gdyż metraż, a także warunki nie pozwalają na tego typu szaleństwa!
A jak przedstawia się sytuacja u Was? Wiem, że większość z Was ma raczej młodsze dzieci, ale może ktoś pocieszy Zwykłą Matkę i powie/napisze, że to zapraszanie kiedyś się nareszcie skończy? Zła ze mnie matka? Bo jeśli tak, to... i tak mam to w nosie ;)