Ach,
jak dobrze ojcem być! W szpitalnej poczekalni dyskutować z innymi tatusiami o
ostatnim meczu ukochanej drużyny, podczas gdy za ścianą dzieje się cud
narodzin. Tylko, czy te krzyki są naprawdę niezbędne? Trochę rozpraszają i w
ogóle... A potem z całą rodzinką wrócić
do własnego M, by rozkoszować się tą niezwykłą – nową sytuacją. Byle szybko, bo
za godzinę trza być „U Wiesia” żeby należycie uczcić fakt powiększenia się
familii. Za zdrowie Ani... tzn. Hani, rzecz jasna! W końcu szok ostatnich
wydarzeń mija pozostawiając szarą, męczącą codzienność: praca, obiad, kanapa,
drzemka, telewizja, kolacja, spanie. Gdyby jeszcze dziecko tak nie hałasowało.
Oszaleć wprost można...
Tomasz
Bułhak, to doskonały przykład takiego taty „któremu się chce”. I w dodatku chętnie
się tymi swoimi doświadczeniami dzieli.
Najpierw na blogu „Tata w budowie”, a teraz za sprawą wydawnictwa Albatros w
książce pod tym samym tytułem (z małym dopiskiem „Felietony o tym jak być ojcem
i zwariować (ze szczęścia)”). Szczęśliwy mąż G. oraz tata, obecnie dwóch dziewczynek: Zu i Basi. Nie dość, że niemal całą energię i
wolny czas poświęca swoim pociechom, to jeszcze znajduje chwilę, by o tym wszystkim
napisać (o prowadzeniu własnego małego biznesu gastronomicznego nie wspominając).
I to jak pisze...
Wspomniana
książka stanowi zbiór felietonów – spostrzeżeń, których doświadczył autor w
czasie pierwszych dwóch lat od momentu pojawienia się na świecie Zu. Treściwe w
swojej formie teksty oddają wszystko to, z czym początkujący tata musi się
zmierzyć żeby niejednokrotnie przetrwać. Bo, że sytuacja jest wyjątkowa nie
muszę chyba nikogo uświadamiać. Nie znajdziecie tu górnolotnych złotych porad
na każdą sytuację. Nie dowiecie się jakich pampersów używać, a które są do kitu.
Doświadczycie za to subiektywnej oceny autora, poznacie jego obawy, nadzieje,
radości i smutki. Dość mobilne godziny pracy pozwalają panu Tomaszowi na
spędzanie mnóstwa czasu ze swoją pociechą. A to z kolei generuje całe mnóstwo
ciekawych, zabawnych ale też i poważnych historii „z życia wziętych”. Z ich
życia, ale też nie do końca... Dlaczego tak piszę? Ponieważ czytając książkę
miałem nieodparte wrażenie, że sam jestem jej autorem. Ileż zbieżności,
podobnych przeżyć, przemyśleń. Nawet poczucie humoru podobne!
Jako tata
7-latki, który również poświęcał (i robi to nadal, tyle że materiał obecnie
trudniejszy w obróbce) mnóstwo czasu na poznanie tego małego ludzkiego dziecka
– jak mawia autor, dostrzegam dużo zbieżności w tym, co przedstawia pan Tomasz.
Pierwsze kąpiele niemowlaka, zamiłowanie do wycieczek i jednoczesny strach przed
nimi, (a)front do walki z kolorem różowym, podejście w stylu „jak się nie wywróci,
to się nie nauczy”, czy też wieczorno-usypiające perypetie, to tylko niektóre z
przykładów, które można odnieść do mojego „podwórka”. I śmiem przypuszczać, że
nie tylko mojego.
Poszczególne
teksty łączy bezsprzecznie wyważone poczucie humoru, ciekawe spostrzeżenia, ale
przede wszystkim... miłość do córeczki. Widać w każdym niemal zdaniu, że
podstawą tego wszystkiego jest bezwarunkowa miłość do dziecka: ciepła,
wyrozumiała. Przecież o to ostatecznie chodzi, prawda? Jedyną rzeczą, która podczas
lektury mnie osobiście nieco dręczyła jest dość liczna obecność tzw.
angielszczyzny (low-cost, user-friendly etc.). Rozumiem, że taka moda i w
ogóle, ale...
Dopełnieniem
niezmiernie ciekawej treści są liczne ilustracje autorstwa Marii Apoleiki,
doskonale współgrające z opowiadaną aktualnie historią. Wspaniały dodatek tej
nietuzinkowej książki. Polecam zdecydowanie „Tatę w budowie” wszystkim tatuśkom.
Nawet jeśli ten etap rodzicielstwa jest już dawno za Wami. Zawsze z
przyjemnością czyta się o czyichś przygodach, potknięciach, wzlotach. A może
wyciągniecie jakieś ciekawe wnioski co do swojej postawy? Ostatecznie możecie
się po prostu pośmiać z perypetii pana Tomasza i Zu. Gwarantuję,
że jest z czego.