Dzisiaj postanowiłem cofnąć się w czasie. Za cel obrałem sobie lata 90-te - czas dyskotekowych uniesień w rytmie Dr Albana i Haddawaya oraz wkraczania (w moim przypadku) w dorosłość na różnych płaszczyznach. Podczas gdy echa niedawnego sukcesu polskich piłkarzy na olimpiadzie w Barcelonie (srebrny medal w 1992r.) pobrzmiewały jeszcze w eterze i świadomości rodaków, ja rok w rok z utęsknieniem wyczekiwałem czerwca. Nie mam na myśli zakończenia roku szkolnego, choć to też był powód do radości. Chodzi o te kilka nieprzespanych czerwcowych nocy, po których każdorazowo czułem, że żyję. Podczas których wiedziałem, iż właśnie jestem świadkiem czegoś niesamowitego, nieprzeciętnego. Czegoś, co innym nie będzie dane w przyszłości doświadczyć. Godzina 3:00... włączam telewizor... ostatnia reklama... za chwilę znajoma czołówka i legendarna już zapowiedź Włodzimierza Szaranowicza: "Hej, hej! Tu NBA". Odpływam w kolejne Finały...
Lata dziewięćdziesiąte w koszykarskiej lidze NBA kojarzą się głównie z jedną drużyną: Chicago Bulls. A czymże byłby ów klub bez człowieka, który zdominował w tamtym okresie świat basketu (i nie tylko). Michael Jordan - żyjąca legenda, o której napisano setki publikacji. Dziś wiemy już o nim praktycznie wszystko. Ale w tamtym czasie, gdy Byki bezsprzecznie rozdawały i rządziły na zawodowych parkietach, zdobywając sześć tytułów mistrzowskich, wszystko owiane było gęstą mgłą tajemnicy. Oprócz śledzenia na ekranie telewizorów kosmicznych wręcz popisów MJ-a, Pippena, Rodmana i spółki, niewiele tak naprawdę było wiadomo o "zakulisowym" życiu naszych idoli.
Dzisiaj wystarczy kilka sekund, by z pomocą internetu i "wujka Google" znaleźć odpowiedzi na nawet najbardziej nurtujące nas pytania. Niemniej temat Chicago Bulls i ich dominacji u schyłku minionego milenium nadal zostawiał pewien niedosyt spowodowany niewiedzą kibiców. Co się działo w szatni Byków po zdobyciu każdego kolejnego mistrzostwa? Jak zawodnicy reagowali na rosnącą z każdym dniem sławę? Dlaczego tak naprawdę Jordan zrobił sobie ponad roczną "przerwę" od koszykówki? Takich pytań jest znacznie więcej. Na szczęście, dzięki wydawnictwu SQN, mamy teraz możliwość zajrzeć do samego serca ówczesnej machiny o nazwie Chicago Bulls. Panie i Panowie! Przedstawiam Wam niezwykłą książkę pt.: "Gdyby ściany mogły mówić: Chicago Bulls. Historie prosto z szatni legendarnych Byków".
Kent McDill - dziennikarz, który w latach 1988-1999, z ramienia gazety "Daily Herald", został delegowany do pisania o drużynie z Chicago, postanowił w końcu podzielić się swoimi przeżyciami z przeciętnym szarym kibicem. Można się tylko domyśleć ile historii i anegdot ma w zanadrzu autor. Podpowiadam - sporo. Obecność przy każdym niemal meczu, świadkowanie tak doniosłym chwilom jak choćby wspomniane wcześniej sześciokrotne zdobycie mistrzostwa NBA, uczestnictwo w życiu pozaboiskowym Jordana i spółki... To wszystko musiało zaowocować książką, którą każdy szanujący się kibic koszykarski będzie czytał z wypiekami na obu policzkach. Zawarte w formie krótkich (zazwyczaj 2-3 stronicowych) anegdot historie można zasadniczo podzielić na dwie kategorie: top-newsy i ciekawostki. Przy czym tych drugich jest nieco więcej. Dowiemy się m.in. czego boi się Michael Jordan, jaki rozmiar buta nosił Will Perdue, dlaczego Scottie Pippen rzucił krzesłem, co robił Dennis Rodman w Las Vegas (i w zasadzie wszędzie indziej też...) itp, itd. W sumie autor zebrał 71 różnych wspominek z najwspanialszego okresu swojego życia (bo jak inaczej nazwać taką robotę, co?!). I tylko momentami zbyt mocno, moim zdaniem, zagłębia się w swoje prywatne perypetie zawodowe. Jako autor ma do tego święte prawo, ale prawdę mówiąc kto z nas - kibiców znał wcześniej nazwisko McDill? No właśnie...
Na nieco ponad 300 stronach zawarto to wszystko, z czym musieliśmy żyć i męczyć się przez blisko 20 już lat. Otrzymujemy odpowiedzi na nurtujące nas pytania, ale przede wszystkim mamy niebywałą możliwość cofnięcia się do owego magicznego czasu, gdy każdy mecz Byków wywoływał skrajne emocje wśród sympatyków i oponentów (do których sam, wstyd przyznać, się zaliczałem). Te chwilę już nie wrócą. Ale dzięki takim publikacjom jak ta, możemy znów stać się nastolatkami, zarwać nockę na lekturze, a potem w pracy pokłócić się z kolegami o to, "czy Jordan udawał tą grypę w meczu z Jazz, czy też nie"... Słowem, lektura obowiązkowa dla każdego kibica koszykówki. I kropka.
Dziękuję wydawnictwu SQN za wspaniałą lekturę, którą otrzymałem przedpremierowo. Bycza sprawa!