Czy
marzyliście kiedykolwiek o sławie, dużych pieniądzach i „nicnierobieniu”?
Myślę, że każdemu przemknęła nie raz taka wizja samego siebie. Dzięki kolorowym
magazynom, kolorowym telewizorom oraz równie barwnym imprezom mamy możliwość
otarcia się o ten abstrakcyjny dla nas świat jak nigdy wcześniej. Jeszcze
chwila, a będziemy biegać po naszych domostwach z okularami VR na nosie, goniąc
za jakimś przystojniakiem bądź przystojniaczką (wybór zależny od preferencji) znanymi
ze szklanego ekranu. Póki co są tacy, którzy dla osiągnięcia poklasku w świetle
studyjnych lamp gotowi są na wszelakie poświęcenia. I tu wkraczamy w obszar
bezmózgich, pozbawionych smaku, przyzwoitości, hamulców, a często także ubogich
w poprawną składną mowę programów typu „reality show”. Wiecie (lub nie), że
mamy ze Zwykłą Matką uczulenie na anglojęzyczne wtrącenia w naszym pięknym
języku polskim. Ale tutaj nawet nie ma sensownego odpowiednika, który brzmiałby
zarówno zwięźle jak i zgrabnie. „Realistyczny występ ”?! „Rewia w
rzeczywistości”?! Sami widzicie jakie to pogmatwane. Ale i tak każdy ogląda...
Nam też
się zdarza – nie przeczę. Gdy z ekranu nie epatują wulgaryzmy, dwuznaczne
sytuacje, czy przemoc, wtedy BYĆ MOŻE taki program przyciągnie naszą uwagę. Jest
nawet jeden tytuł, który z małżonką (oraz szwagrem i szwagierką) wprost
uwielbiamy. Amerykański „Survivor”, czyli „Rozbitkowie”, tudzież „Robinsonowie”
– jak to zgrabnie przetłumaczono na potrzeby polskiego odbiorcy. Grupka ludzi
pozostawiona na egzotycznej wyspie przez 39 dni musi walczyć o pożywienie, wodę,
a przede wszystkim o pozostanie w grze. Co kilka dni bowiem jakiś uczestnik
eliminowany jest przez resztę współtowarzyszy. Nagroda miliona dolarów, która każdorazowo
czeka na zwycięzcę potrafi namieszać w głowach...
Najbardziej podoba nam się formuła serii: ludzie pozostawieni z dala od
cywilizacji jaką znają, ciekawe wyzwania, konkurencje wyciskające siódme poty,
walka o porządną strawę. Skoro powstało do tej pory ponad 30 sezonów, to chyba
coś w tym jest, co nie?
Nic
jednak nie wygra z porządną grą rodzinną, która zaangażuje nie tylko oczy, ale pobudzi
do działania również inne zmysły. Dość przypadkowo natknęliśmy się na
wydawnictwo Phalanx Games. Wśród ich oferty, naszą szczególną uwagę przykuła
jedna pozycja. „Hunger – The Show”, bo o tej grze mowa, już samą szatą
graficzną zyskał zainteresowanie Zwykłej Rodzinki. Stylizowana nieco na wspomnianych
„Rozbitków” tematyka skusiła mnie do sprawdzenia „z czym to się je”. Tak więc
zaryzykowałem...
Pomysł
na „Hunger...” niewątpliwie został zaczerpnięty ze wspomnianego „reality show”.
Gra całkowicie pochłonięta jest ową koncepcją, o czym świadczy choćby
instrukcja opracowana w formie informatora dla uczestnika programu. Poczynając
od warunków prawnych, poprzez wykaz zapewnionych przez organizatora rzeczy, a
na objaśnieniu zasad życia na wyspie kończąc, broszura pozwala wczuć się w
klimat wielkiej przygody, w której lada moment będziemy uczestniczyć. Świetny
pomysł, za który należą się sowite oklaski z widowni. Czy dalej jednak też jest
tak szałowo i wielkobudżetowo? Niestety nie do końca...
"Hunger – The Show”, to tak naprawdę gra karciana z żetonami
w tle. Do dyspozycji mamy 6 różnych postaci (dzięki za parytetowe podejście do
sprawy), które zgodnie z wybraną kolorystyką „wyposażamy” w odpowiedni zestaw
kart miejsca (obóz, plaża, dżungla, góry) oraz akcji (zbieranie owoców,
szukanie elementów tratwy, łapanie kurczaka, kradzież, strażnik). Do tego
doposażamy się w prowiant (żetony konserw rybnych o nominałach 1-4). Spód
pudełka stanowi obraz wyspy, na których obszarach (analogicznych jak w kartach
miejsca) układamy w stosie po 6 żetonów kurczaków, owoców i 8 elementów tratwy na
każdej lokalizacji. Oczywiście spody żetonów skrywają różne wartości punktowe
(a elementy tratwy symbol liny, bądź drewna). Jeszcze tylko garść kokosów z
boku planszy, stos 10 kart zdarzeń zawierających (gdzieś) jedną, która kończy
sezon i zaczynamy.
Zasady są niezmiernie proste. Każdy gracz wybiera potajemnie
„co?” (karta akcji) i „gdzie?” (karta miejsca) będzie robił. Następnie wszyscy
jednocześnie ujawniają swoje wybory, po czym zaczyna się ich analiza. Jeśli
daną czynność w określonym miejscu wybrała tylko jedna osoba, zgarnia ona z planszy
dwa określone żetony. Jeśli chętnych było dwóch – dzielą się oni zdobyczą.
Trzech i więcej to tłum, a więc nikt niczego nie zyskuje. Można zabawić się też
w złodzieja i spróbować okraść pozostałych członków zabawy z ich łupów. Tyle,
że ktoś inny mógł to przewidzieć, zagrywając kartą strażnika. Wówczas biada
złodziejaszkowi...
Po takiej rundzie każdy gracz musi oddać „do banku” racje żywnościowe o
wartości 4 jednostek (jeśli tyle nie posiada – umiera z głodu = odpada z
dalszej gry), a dalej odkrywamy wierzchnią kartę zdarzeń. Może się wówczas
okazać, że należy usunąć kilka żetonów z wyspy (co utrudni dalsze zbieractwo),
nic się złego nie dzieje lub... kończymy zabawę (karta „Koniec Show”). I już!
Zwycięzcą zostaje ten, który zdobędzie najwięcej kompletów „drewno + lina” do
zbudowania tratwy, względnie kto ostatni zostanie na placu boju.
Gra zapowiadała się naprawdę intrygująco. Tematyka,
wykonanie poszczególnych elementów, podejście z humorem do tematu - tu nie mam
zastrzeżeń. Czego mi osobiście zabrakło, to dynamiki i urozmaicenia. Dość
statyczne żonglowanie parami kart i ich porównywanie, to zdecydowanie za mało
żeby przykuć moją uwagę na dłużej. Graliśmy w „Hunger...” w czwórkę, podczas spotkania
towarzyskiego. Po jednej partii trwającej około 20 minut nikt jakoś szczególnie
nie miał ochoty na kolejną. Zadziałało zmęczenie, zły nastrój, niewyczucie
klimatu? Nie mnie osądzać.
Czy zatem „Hunger – The Show” jest złą grą? Bynajmniej! To solidna, świetnie wykonana propozycja dla lubiących karciane roszady, blefowanie oraz strategiczne myślenie. Z pewnością warto się nią zainteresować z tych względów. Jeśli macie 7+ lat, jest Was od 2 do 6 osób, mama dała szlaban na komputer i chcecie zagrać w kolorową, ciekawą grę – proszę bardzo, oto ona! W formie towarzyskiej rozrywki „Hunger...” nie sprawdza się już tak dobrze.
Po dłuższym zastanowieniu doszedłem jednak do wniosku, że moje oczekiwania nie
pokryły się ze stanem faktycznym. Prowadzi to zatem do prostego i zasadniczego
wniosku: Nie oczekując przysłowiowych fajerwerków, z pewnością polubicie „Hunger
– The Show”. Czasem bowiem lepiej ponieść się przygodzie, niż rozbierać ją na
czynniki pierwsze. Miłej zabawy zatem życzę!
Dziękuję wydawnictwu Phalanx Games za egzemplarz
gry i możliwość jej zrecenzowania.