Eksperymentowanie
bywa niekiedy bardzo niebezpieczne, a już w dużej mierze nieprzewidywalne w
skutkach. Osmolone okulary szalonych naukowców z rozwichrzonymi fryzurami to
tylko ułamek góry lodowej. Jakoś nie potrafię znaleźć nic optymistycznego w stwierdzeniu
„eksperymentująca młodzież”. A Wy? Równie przerażająco brzmią dla mych uszu
przeróżne hybrydy muzyczne, próbujące połączyć dajmy na to disco polo z
rockiem, czy heavy metal z hip-hopem. Łowcy czarownic mają w tym względzie ode
mnie zielone światło i zapas krzesiwa na dwa lata!
Moja Lady Jane |
Oczywiście z takich prób nie tylko złe rzeczy potrafią się zrodzić (choć w
większości przypadków kończy się to interwencjami odpowiednich służb mundurowo-sprzątających).
Dysponuję obecnie doskonałym przykładem, który potwierdza powyższe
stwierdzenie, a dodatkowo rozszerza je o jeden, niezwykle istotny czynnik:
pracę zespołową.
Gdy
trzy kobiety postanawiają stworzyć coś wspólnie, wiadomą sprawą jest, że „będzie
się działo”. Jeśli tylko zajmowana przez nie przestrzeń nie zamieni się w
miejsce zbrodni, można spodziewać się... w zasadzie wszystkiego. Nieco łatwiej
wydedukować, jaki efekt przyniesie spotkanie trzech uroczych pisarek z
brytyjskim poczuciem humoru. Cynthia Hand, Brodi Ashton oraz Jodi Meadows,
postanowiły sprawdzić, jak też zadziała taka wybuchowa mieszanka charakterów,
doświadczeń i feromonów. Na warsztat wzięły historię angielskiej monarchii, a
dokładniej okres połowy XVI wieku, gdy władzę sprawowali skomercjalizowani za
sprawą serialu TV (i łóżkowych ekscesów), Tudorowie.
„Moja
lady Jane” wydawnictwa SQN, skupia się na losie Jane Grey – 16-letniej kuzynce króla
Edwarda, która na skutek politycznych szachów (Aha! No i śmierci władcy przy
okazji), zasiada na królewskim tronie. Długo sobie jednak biedaczka nie porządziła.
Zaledwie 9 dni później Jane została zdetronizowana przez uzurpatorkę Marię,
siostrę Edwarda, a następnie ścięta publicznie dla przykładu. Na kartach
historii niewiele wspomina się o tym „incydencie”. Tyle w temacie faktów
(podanych w formie ultrahipersuperduperuproszczonej). Przyznacie, że brzmi to
dość ponuro i mało zabawnie. Tym bardziej docenicie talent wspomnianych powyżej
autorek, które z tragicznej historii Jane Grey stworzyły powieść kipiącą energią,
przygodą oraz skrzącą się niepowtarzalnym poczuciem humoru.
Bo tak
naprawdę, to było tak: Edward rzeczywiście umiera. Zdiagnozowana krztusica niweczy
plany 16-latka, który nie zdążył się nawet pocałować (najlepiej z języczkiem) z
żadną niewiastą. Z uwagi na brak męskiego potomka (w sumie skoro nigdy nie
dotarł nawet do „1-szej bazy”, nic dziwnego, że żadnego nie posiada), król wraz
ze swym doradcą lordem Johnem Dudleyem tworzy mały podstępek. Postanawia posadzić
na tronie swoją ukochaną kuzynkę – Jane Grey, którą odpowiednim dekretem (Tak
,Tak! Królowi wszystko wolno!) wydaje wpierw za mąż za syna Dudleya – Gifforda
(w skrócie G.), w nadziei, że wkrótce lady Grey-Dudley będzie przy nadziei.
Rudowłosa 16-latka niechętnie przystaje na wolę władcy (przy okazji nagada mu
do słuchu). Zakochana po uszy w książkach Jane zniesmaczona hulaszczym trybem
życia przyszłego męża, powoli oswaja się ze swym losem. Tyle, że w noc poślubną
(a właściwie wraz z pierwszym promieniem słońca) odkrywa ona wielką tajemnicę
G., o której dziwnym trafem nikt jej nie uprzedził. Otóż lord Dudley jest Edianinem
(czyt. Ewianinem), czyli posiada wrodzoną zdolność zmieniania się w zwierzę...
i na odwrót. W przypadku Gifforda los chciał, by za dnia biegał on po polach,
jadł siano, jabłka, robił duże kupy i był koniem. W kraju podzielonym na
zwolenników oraz przeciwników (tzw. Nieskalani) ów zachowań jest to dość
ryzykowna przypadłość. W dodatku jednej z sióstr Edwarda – Marii, nie za bardzo
uśmiecha się widok Jane na angielskim tronie. Cytując klasyka: „Winter is
coming!” :)
Sami
widzicie, że nie jest to typowa powieść historyczna. Może i szkielet, na którym
zbudowano całość opiera się o pewne XVI-wieczne prawdy, ale nie zmienia to
faktu, że mamy tutaj do czynienia z rozrywką przez duże „ROZ”. Autorkom udało
się stworzyć poczytne widowisko kostiumowe, podczas lektury którego będziecie
rżeć ze śmiechu. Nie trzeba w ogóle znać historycznego tła żeby dać się porwać
tej szaleńczej przygodzie, gdzie nic nie jest oczywiste. Użyty w narracji
język, liczne wtrącenia autorek, które wciskając niejako pauzę w środku akcji,
dodają z urokiem swoje kolejne „trzy grosze”.
Wszystko to sprawia, że „Moja
lady Jane” jest niczym świeży powiew wiatru podczas upalnych dni (W Polsce tego
nie uświadczymy. Cóż, taki mamy klimat!). Niewiasty będą tą książką zachwycone.
Jeśli natomiast męska część czytelnicza ma pewne obiekcje, że temat trochę
„babski”, bo za dużo wątków damsko-męskich, bohaterowie bez przerwy wzdychają
do siebie, okładka jakaś taka kobieca... Mam dla Was dobrą wiadomość: Nie
musicie czytać tej książki! Wiedzcie jednak, że ominie Was wtedy kawał naprawdę
solidnej lektury z niesamowitą dawką humoru, charakternymi bohaterami z
przebojową Jane na czele, optymistycznym przesłaniem oraz... zgoda – trochę
przesłodzonymi niektórymi wątkami.
Nie
zmienia to wcale faktu, że książkę „Moja lady Jane’’ przeczytałem z nieukrywaną
radością i na jednym wdechu (no dobra: dwóch). Główni bohaterowie całkowicie skradli
na ten czas mój umysł oraz wyobraźnię. A po zakończeniu lektury odłożyłem ją na
półkę z przeświadczeniem, że jeszcze do niej kiedyś wrócę. Bardzo rzadka to u mnie
myśl...
Dziękuję
Waszej Wysokości - księgarni czytam.pl, za zaszczyt uczestnictwa w tak zacnej
uczcie i możliwość poznania Wielkiego Bielucha :)