Gdy w połowie ubiegłego roku internet obiegła informacja o rozpoczęciu prac nad polskim tłumaczeniem biografii Paradise Lost - pionierów doom/gothic metalu, codziennie wypatrywałem kolejnych szczegółów na czele z datą premiery tegoż dzieła. Choć ostatecznie na publikację przyszło nam czekać długie kilkanaście miesięcy, nadszedł upragniony dzień, w którym tysiące polskich fanów Raju Utraconego mogło wreszcie poznać oficjalną historię jednego z najważniejszych zespołów na metalowej scenie. 33 lata działalności, 16 albumów studyjnych, niezliczona liczba koncertów (w tym kilka oficjalnych wydawnictw je upamiętniających), projekty poboczne. A do tego ciągłe muzyczne poszukiwania, inspiracje i rozwój zespołu stanowią wymarzony punkt wyjścia dla każdego biografa. Czy zatem książka „Bez celebracji. Oficjalna historia Paradise Lost” Davida E. Gehlke (Wydawnictwo In Rock) spełnia pokładane w niej nadzieje?
„Jak celebrowałem „Bez celebracji, czyli oficjalna historia Paradise Lost”
Zaangażowanie się w projekt samych muzyków mogło nieść pewne obawy co do stronniczego przedstawienia wydarzeń, czy wręcz wybielania pewnych kontrowersyjnych decyzji artystycznych, których przy tak bogatym portfolio grupy nie brakowało. Na szczęście autor, sam będący wielkim fanem PL, nie unika trudnych tematów, związanych z dyskusyjnymi niekiedy wyborami muzycznej drogi zespołu, czy też konfliktami między jego członkami. Na blisko 500 stronach otrzymujemy zatem rzetelną publikację pełną anegdot i zakulisowych ciekawostek, popartą licznymi wypowiedziami obecnych oraz byłych muzyków grupy, producentami, wydawcami itd. Niezwykle cenne wydają się wnikliwe opisy ówczesnej branży muzycznej, dające wyobrażenie o zależnościach i układach wytwórnia-zespół, gdyż niejednokrotnie definiują (i usprawiedliwiają) decyzje artystyczne Paradajsów.
Z lektury „Bez celebracji” wyłania się obraz zespołu, w którym prym wiodą dwie osoby: Greg Mackintosh i Nick Holmes. Pierwszy z nich to wizjonerski kompozytor z dyktatorskim zacięciem, każdorazowo nadający muzyczny kierunek, w którym zespół ma podążać. Drugi – cyniczny maruda, odpowiedzialny za warstwę tekstową wszystkich utworów. Na ich tle, pozostali członkowie Paradise Lost (Aaron Aedy, Stephen Edmondson i zmieniający się na przestrzeni lat perkusiści) jawią się raczej jako odtwórcy muzycznych pomysłów wspomnianej dwójki. Tym niemniej ekipa z Halifaxu tworzy monolit, scalony nierozerwalną braterską więzią (poza rotującą posadą perkusisty), o czym wielokrotnie przypomina autor.
„Jak celebrowałem „Bez celebracji, czyli oficjalna historia Paradise Lost”
„Jak celebrowałem „Bez celebracji, czyli oficjalna historia Paradise Lost”
„Jak celebrowałem „Bez celebracji, czyli oficjalna historia Paradise Lost”
David E. Gehlke przeprowadza czytelnika przez dotychczasową karierę zespołu, prezentując pełne spektrum ich drogi na metalowy szczyt, upadku za sprawą eksperymentalnego muzycznie okresu oraz odrodzenia w dźwiękach najnowszych wydawnictw (polska edycja biografii została specjalnie na tę okoliczność wzbogacona o rozdział poświęcony albumowi „Obsidian”). Podział w książce jest pod tym względem stały i jasno sprecyzowany. Każdy album studyjny otrzymał swój własny rozdział (plus oddzielny akapit dla projektów pobocznych Mackintosha), w którym obszernie przedstawiono proces przygotowawczy, etap nagrań studyjnych, analizę danego krążka (jednak z nieco subiektywną opinią autora) oraz promujące go trasy koncertowe. Całość zaś okraszono bogatą czarno-białą galerią zdjęć, okładek, plakatów itp. Taki układ sprawdza się znakomicie. A jeszcze lepiej czyta! W połączeniu z plastycznym językiem autora otrzymujemy biografię niemal idealną. Dlaczego niemal? Cóż, bowiem zawsze: „Mogli się bardziej postarać…” (fikcyjne memento na nagrobku zespołu zasugerowane przez Mackintosha).
Trudno o dobrze napisaną biografię. Jeśli Wasz ukochany zespół dostąpi już zaszczytu powstania o nim książki, niech będzie to wydawnictwo takiego kalibru jak „Bel celebracji. Oficjalna historia Paradise Lost” autorstwa Davida E. Gehlke. In Rock uszczęśliwiło tą publikacją rzesze oddanych fanów metalowego łomotu (w tym moją skromną osobę). Ale umówmy się: band, który nagrał takie kamienie milowe jak „Gothic”, „Icon” czy „Draconian Times” zasługuje na wieczny szacunek i uznanie. Nie tylko wyrażony poprzez frekwencje na koncertach, czy liczbę sprzedanych płyt.