Są książki, które muszę przeczytać. Są biografie, które pragnę poznać. Od zawsze fascynowały mnie historie ludzi, którzy wnieśli coś istotnego do naszego życia. W każdym bowiem przypadku kryje się wspaniała opowieść, a ja chcę jej wysłuchać. Dlatego też wydana przez Znak Horyzont autobiografia „Tina Turner: My love story” od momentu premiery zajęła wysokie miejsce na liście moich przyszłych książkowych podbojów. Jaka jest to lektura? Czy spełniła moje oczekiwania? Posłuchajcie…
„Tina Turner: My love story. Autobiografia”
Każdy zna twórczość Anny Mae Bullock. To znaczy każdy zna sceniczną twarz Anny pod pseudonimem Tina Turner. Jej gwiazda (i nieprzeciętnie zgrabne nogi) lśniła przez dziesięciolecia na scenach całego świata, a kolejne przeboje płynące z radiowych głośników zalewały nasze uszy, domagające się jeszcze więcej „Babci Tiny”. Jednak to, co błyszczało i zachwycało nas w obrazie i dźwięku miało też drugie, dużo mniej kolorowe dno. Gdy gasły światła reflektorów, a publiczność ukontentowana kolejnym doskonałym występem gwiazdy rozeszła się do swych domostw, Anna Mae vel Tina podejmowała kolejną walkę o wolność i artystyczną niezależność. W latach późniejszych doszły do tego poważne problemy zdrowotne. Ale największą lekcję życia wyniosła artystka z lat młodości, gdy związała się z pewnym temperamentnym muzykiem imieniem Ike.
W książce „Tina Turner: My love story” imię to pojawia się niemal co chwilę, odmieniane przez wszystkie przypadki. Ike Turner – muzyk, mąż, tyran. Tak w skrócie można sportretować ową postać, będącą swoistym punktem odniesienia do całego ówczesnego jak i późniejszego życia Tiny. Owszem, słyszałem wcześniej, że życie bohaterki u boku pierwszego męża nie było delikatnie mówiąc usłane różami, ale dopiero niniejsza biografia uświadomiła mi z czym tak naprawdę musiała się mierzyć Tina i ile potrzeba było siły woli żeby przetrwać to wszystko. A potem odnieść spektakularny światowy sukces. Nie wchodząc w szczegóły, czasy „The Ike and Tina Turner Revue” – zespołu, który przez ponad 15 lat łączył sceniczną przygodę z zakulisową tragedią, stanowił dla artystki lekcję życia, która odcisnęła bolesne piętno na jej duszy. Autobiografia powstała zaś m.in. po to by raz na zawsze rozliczyć się z przeszłością, nie zapominając jednocześnie, że to ona (choć mroczna i bolesna) ukształtowała Tinę i ostatecznie zaprowadziła ją na szczyt.
W książce poznajemy zakulisową, prywatną stronę pani Turner. Choć wspomniany początkowy etap jej kariery u boku Ike’a zajmuje znaczną część autobiografii, nie zabrakło miejsca na opis późniejszych sukcesów zawodowych, sercowych uniesień (zwłaszcza do pewnego Niemca imieniem Erwin) oraz czasów „emerytalnych”. Niestety, dla poszukiwacza i miłośnika szczegółów z muzycznej drogi artystki nie mam dobrych wieści. „Tina Turner: My love story” powierzchownie obchodzi się z muzyczną spuścizną Amerykanki. Sam liczyłem na znacznie więcej faktów i smaczków z sesji nagraniowych, współpracy z innymi twórcami, autoanalizy oraz genezy największych przebojów. Musiałem zadowolić się pobieżnymi informacjami o Stonesach, Bowiem, Mad Maxie i Bondzie z Brosnanem. Pod tym względem czułem ogromny niedosyt, choć przeczuwałem taki obrót spraw gdy tylko chwyciłem książkę w swe dłonie. Niecałe 300 stron + dość duża czcionka to zdecydowanie za mało na wyczerpującą opowieść o przeszło 60-letniej karierze jednej z największych gwiazd muzyki rozrywkowej.
Sama autobiografia napisana jest bardzo prostym językiem. Widać i czuć brak pewności oraz pewną niezgrabność w opowiadaniu historii. Tina wielokrotnie się powtarza, ma tendencję do samozachwytu i podkreślania co krok, że 99% jej strojów pochodzi od Armaniego. Wybaczam jej to. Kto bowiem przeszedł tak ciernistą drogę jak ona, ma prawo do czerpania z życia ile się da. Mimo trapiących ją ostatnimi czasy chorób, mimo bolesnych wspomnień i rodzinnej tragedii (samobójstwo syna), dalej ma siłę budzić się każdego ranka i zachwycać codziennym pięknem dnia. Pełny szacunek!
„Tina Turner: My love story” to historia o miłości. Miłości nierzadko trudnej, bolesnej, ale w konsekwencji wynagradzającej. I choćby dlatego warto sięgnąć po tę książkę. Nie dla szukania taniej sensacji, ale dla świadomości, że z każdej ciemności można się wyrwać. Trzeba tylko bardzo mocno w to uwierzyć.